Zamiast zwiedzac Orche spedzamy dzien w pokoju bo majkel choruje. Z hotelowego tarasu widac ze miasteczko jest bardzo@malownicze. Z jednej strony goruja nad nim sredniowieczne palace, z drugiej swiatynie. To pierwsze miejsce gdzie jest wiecej zabytkow hinduskich niz muzulmanskich.
nastepnego dnia juz ze mna lepiej. Nie wiadomo czym sie zatrulem, moze to nieumyte banany?
Miasteczko jest przyjemne, hindusi nie zwracaja na nas praktycznie uwagi, nikt nie usiluje nam niczego wcisnac. Sporo bialych turystow, z kazdym mozna uciac przyjemna pogawedke. Kazdy bardzo otwarty i sympatyczny. Prawie wszyscy siedza w jednej knajpie, ktora zostala polecona przez lonely planet. Smiesznie to trosch wyglada, bo lokale obok sa kompletnie puste. Coz, to jest wlasnie potega tego przewodnika(choc my mamy footprint, ale jest dosc podobny zwlaszcza jesli chodiz o polecane hotele i restauracje).
Duzo z tych bialasow to ludzie, ktorzy utoneli w indiach. Jeden gosciu mial ok 60 lat, nazwalismy go guru. Wszystkim dawal rady co,gdzie, kiedy i dlaczego. Zapytalismy go, ile razy byl w indiach. Odpowiedzial, ze nie potrafi policzyc...heh.
klimat jest niepowtarzalny. Tu sie niewiele zmienilo na przestrzeni kilkuset lat. Hindusi chodza z kubelkami z woda i kwiatkami i podlewaja oltarzyki. Swieci starcy snuja sie i mamrocza cos pod nosem. Wielu z nich ma chyba juz przegrzane czachy od tego slonca. Wspinamy sie po schodach swiatyn, wieczorem przygladamy sie nabozenstwu. Atmosfera jest goraca, uczestnicy jak w transie powtarzaja jedna fraze. Gdy obserwujemy wydarzenie z daleka, jest spoko, ale jak podchodzimy blizej jeden z hindusow wygania nas wzrokiem. Oczywiscie robienie zdjec nie wchodzi w rachube.