Z Singapuru do Kuala Lumpur jedziemy autobusem. podroz za 25SGD trwa 6 godzin. Autobus zdecydowanie rozni sie od tych, do ktorych zdazylismy sie przyzwyczaic w Indiach. Fotele sa ogromne, jest duuzo miejsca na nogi, kazdy ma przypisane swoje miejsce no i nie podskakuje co kawalek na dziurze.
Za oknem ladne krajobrazy-ogromne plantacje palm, z ktorych pozyskuje sie olej palmowy, a wsrod nich malpy. Autostrada, ktora jedziemy ma co najmniej trzy pasy w jedna strone, co uswiadamia nam, ze Malezja, wbrew naszym wyobrazeniom, wcale nie jest zacofanym krajem. W Kuala jestyesmy wieczorem, zostawiamy rzeczy w hostelu w Chinatown i idziemy sie rozejrzec po chinskiej dzielnicy. Glowna uliczka jest zadaszona i biegnie wsrod bazarow porozkladanych po obu stronach. Wszystkie sprzedaja podrobki, od torebek LV i Gucciego przez rolexy po buty adidasa i bejsbolowki billabonga. Oczywiscie nie da sie przejsc spokojknie, sprzedawcy non stop zaczepaja hello mister rolex?bag?sunglasses?jakos nie widac knajpek a jestesmy mega glodni. W koncu wychodzimy z najwiekszego pierdolnika i trafiamy pod hinduistyczna swiatynie. Nie odbiega od hinduskiej normy czyli jest kolorowa z duza iloscia niebieskiego i z zewnatrz pelna kolorowych rzezb bogow. Jakos ich swiatynie nie robia na nas specjalnego wrazenia, oczywiscie poza tymi w kajuraho. Na przeciwko znajdujemy knajpke, a raczej stoliki rozstawione na ulicy z kuchnia pod golym niebem. Nikt z obslugi nie mowi po angielsku, a i menu po chinsku. Majkel zamawia cos na podstawie zdjecia w menu, a mi udaje sie dogadac ze chce cos bez miesa, bo nie chce ryzykowac zjedzenia psa itp. Dostaje szpinak a Majkel pelna miske dziwnych kawalkow miesa, z ktorych wiekszosci nie da sie zjesc, bo sa koscmi i innymi wnetrznosciami. Na szczescie w Chinatown sprzedaja tez krojone owoce po 1 ringit (70gr!)za kawalek, wiec najadamy sie jackfruitem i papaja.
Nastepnego dnia idziemy zwiedzic stolice, ktora okazuje sie bardzo nowoczesnym i ruchliwym miastem, pelnym wiezowcow i swiatowych marek, a wszystko to w otoczeniu tropikalnej przyrody. Kilka zabytkow jest przy Placu Niepodleglosci, rzut kamieniem od naszego hostelu. Przy placu stoi calkiem ladny meczet, ktory akurat remontuja wiec nie mozemy wejsc do srodka, i palac sultana chyba, malo imponujacy. Przez Central Market, gdzie podjednym dachem sprzedaja rekodzielo i troche kiczu z Malezji, idziemy na metro. KL ma dobrze rozwiniety transport, co czyni zwiedzanie bardzo prostym. Jedziemy pod Petronas Towers, najwyzsze bliznacze wieze na swiecie. Sa wielkie i mniej wiecej po srodku polaczone mostem, na ktory turysci wjezdzaja dla widoku na miasto. W srodku Petronas Towers jest centrum handlowe z markami, ktore do Polski wejda pewnie za jakies 20 lat...Petronas lezy kolo dzielnicy zakupowej, gdzie toczy sie tez zycie nocne KL. jeszcze przejazdzka smiesznym rodzajem metra monorailem i jestesmy w domu. Mamy w planie wstac wczesnie po bilety na Petronasy, ktore koncza sie kolo osmej rano.
W koncu nie udaje nam sie tak wczesnie wstac. Autobusem jedziemy na obrzeza Kuala do Batu Caves, hinduskich swiatyn w skalnych grotach. Przed wejsciem do glownej jaskini wita nas wielki posag boga, potem jeszcze ze dwiescie schodow i jestesmy w srodku. W grocie jest kilka oltarzy poswieconych roznym bogom i swiatlo fajnie wpada z gory przez otwor. Ale w sumie nic specjalnego..Idziemy jeszcze zobaczyc narodowy meczet o nowoczesnym wygladzie. Kobiety musza przed wejsciem zalozyc fioletowa plachte do ziemi z kapturem. W meczecie czytam propagandowe ulotki o tym, jaka to islam jest pokojowa religia chroniaca i dbajaca o kobiety, te zamezne oczywiscie...I ile daje im wolnosci, jakos w tej szmacie z kapturem wcale nie czuje sie wolna......meczet jest ladny z zewnatrz, ale zupelnie pusty w srodku. Wstepujemy obok do muzeum islamu, a potem do Lake Gardens, w ktorych nie widac zadnego jeziora, za to pelno jest malp po drodze.
Lotnisko w KL lezy tak naprawde daleko za KL, autobus na niezlym speedzie jedzie tam ponad godzine.