Do byron dojezdzamy w strugach deszczu. Juz od 2 dni mamy taka pogode. Logujemy sie w hostelu, w ktorym za darmo mozna wypozyczyc surfa i rowery. Jak zwykle lp jest nieoceniony. Korzystanie z niego troche rozleniwia.
Wraz z brzydka pogoda przychodzi porzadny swell. Biore deche na plaze, Moni puka sie w glowe. Jest chyba z 10 stopni, a ja nie mam pianki. To byl pierwszy surf od pobytu w szpitalu. Niestety szybko poleglem, choroba mnie mocno oslabila, a ponadto fale byly za duze jak na moje umiejetnosci.
Niektore spoty w byron, zwlaszcza skaliste point brake'i sa naprawde tylko dla hardkorowcow. Chwila nieuwagi i ladujesz na skalach.
Samo byron to wyluzowane, surfowe miasteczko. Zadnych wybujanych kurortow, sklepow z blyszczacymi ciuszkami, ani plastikowych dziewczynek biegnacych na party. Zupelne przeciwienstwo komercyjnego surfers paradise.
przyjezdza tu na surfa duzo zajawkowiczow, ktorzy zyja jak cyganie w swoich vanach. Spanie w samochodzie jest teoretycznie nielegalne w oz, ale jest to chyba jedyne wykroczenie, na ktore policja przymyka oko.
Gdy pogoda sie wreszcie poprawia, postanawiamy wejsc na pobliskie klify, z nadzieja zobaczenia humbakow. W australijska zime, migruja one z antarktydy do zatoki harvey bay, w celach godowych.
nie udaje nam sie niestety zadnego zobaczyc, ale sam widok oceanicznych fal rozbijajacych sie o skaly jest urzekajacy.