Pojutrze musimy oddac yarisa w sydney, wiec ruszamy z byron na poludnie. Odcinek ktory na mapie wydaje sie malutki to w rzeczywistosci prawie 1000 km. Z kilkoma stopami w macu zajmuje nam to prawie caly dzien, bo australijczycy raczej nie przekraczaja predkosci i droga usiana jest radarami. Smiesznie prowadzi sie auto po prawej stronie, mija troche czasu zanim skrecjac przestajemy wlaczac wycieraczki zamiast kierunkowskazu. Widoki za oknem monotonne, rzadko trafiaja sie jakies miasteczka, czesto za to wielkie pola z pasacymi sie krowami i owcami. Czujemy sie jakbysmy jechali przez interior. Wieczorem zatrzymujemy sie w Port Stephens, miescie obejmujacym kilka morskich zatoczek i najwieksze na poludniowej polkoli wydmy. Chodzac po nich czlowiek czuje sie jak na pustyni. Dojezdzajac po ciemku do miasta o maly wlos nie przejezdzamy przechodzacego sobie przez droge kangura. Zatrzymujemy sie w proekologicznym hostelu, gdzie maja baby kangura i marzniemy w nocy zawinieci w spiwory.